W 2014 roku postanowili przekuć swoje marzenia w czyny, sprzedali wszystko, co mieli, zakupili 15-metrowy katamaran i ruszyli w podróż życia, która trwa do dziś. Ania i Bartek Dawidowscy razem z dwójką synów zamieszkali na łodzi. Relacje z ich życia codziennego można śledzić na blogu SailOceans. O tym, jak wygląda wychowywanie dzieci na morzu, jak to jest żyć wśród szumu fal i jak wygląda prawdziwa wolność, opowiada Bartek Dawidowski.
Co Was skłoniło do opuszczenia Polski, jak to wszystko się zaczęło?
Zdecydowanie ciekawość i zew oceanu. Mnogość doświadczeń, krajów kultur i przygód, jakie czekają na całym świecie. A bardziej technicznie i przyziemnie rozmiar akwenu do pływania i możliwość wybierania pogody, szczególnie w zimie. Bałtyk nawet w lecie jest bardzo zimny i mało komfortowy do żeglowania ze swoją typową krótką i dziobatą falą. Poza temperaturą kolor wody też nie pozostaje bez znaczenia. Stąd ulubione Karaiby i Bahamy. Jeśli chodzi o samo życie poza Polską to mam w tym nieco doświadczenia, bo w zasadzie przez kilkanaście lat mieszkałem za granicą. Nawet kiedy poznaliśmy się z Anią, z racji wykonywanego zawodu, częściej kręciłem się po świecie, niż byłem w Polsce. Mimo nostalgii do lat młodzieńczych spędzonych w Polsce, czuję się bardziej obywatelem świata, niż konkretnego kraju.
Jak przygotowywaliście się do przeprowadzki na Poly?
Pomysł łódki jako domu pojawił się w mojej głowie prawie ćwierć wieku temu. Od tego czasu mniej lub bardziej skutecznie organizowałem życie w tym kierunku. Kiedy w 2010 roku na horyzoncie pojawiła się Ania, w miarę szybko ustaliliśmy zbieżny kurs, a potem wspólnie przebiegliśmy sprint do mety. Najpierw trzeba było znaleźć, zakupić i jak się okazało wyremontować nasz nowy dom, który musiał być na tyle komfortowy, by rodzina nie zdezerterowała z powrotem na ląd po miesiącu i na tyle szybki by dało się bezpiecznie i komfortowo nawigować wokół systemów pogodowych. Musiało być nas jeszcze na to stać. Łodzi, szukaliśmy około 2 lata, latając po świecie, a remontowaliśmy rok. Przez całe żeglarskie życie pływając na przeróżnych jednostkach i akwenach stworzyłem sobie listę tego, co chciałbym mieć na łódce i tego, czego chciałbym uniknąć. Z perspektywy kilku lat mogę spokojnie powiedzieć, że ta lista nie dość, że zrealizowana została prawie w całości to okazała się również w co najmniej 90% trafiona. Poza naturalnym podopinaniem spraw lądowych i zorganizowaniem tych pozostałych tak by toczyły się pod naszą nieobecność, przygotowaliśmy się od każdej możliwej strony. Wszystko począwszy od wizyt u dentysty, skończywszy na kursach pierwszej pomocy, zostało odhaczone, zanim 4 września rzuciliśmy cumy w Szczecinie. Nawet jak to piszę, to się wzruszam, bo to był naprawdę emocjonalny moment — kulminacja lat marzeń i pracy.
Jak zmieniło się Wasze życie i jak ta zmiana wpłynęła na Was?
Oboje zajmujemy się od dłuższego czasu rozwojem duchowym i osobistym. Przeniesienie się w otoczenie bez mediów, TV, ciągłych “ważnych” spraw na głowie spowodowało jeszcze dalsze i głębsze przewartościowanie w nas. Dystans do całego zgiełku cywilizacji, komercji, polityki i innych pozornie jakże ważkich spraw pozwolił nam jeszcze bardziej skontaktować się ze sobą i poczuć jeszcze bardziej fundamentalnie co jest ważne dla nas tak naprawdę. I to jesteśmy my dla siebie z osobna, my dla siebie nawzajem, nasze dzieciaki, łódka i ogólnie ten “mały” świat, który nas otacza fizycznie. Nie ten, który próbował nam się wciskać przez ekran lub gazetę tylko ten, który jesteśmy w stanie organoleptyczne doświadczać. Na niego mamy wpływ, na ten wirtualny nie. Doszliśmy do prostego wniosku, że jeśli chcemy zmienić świat to przez przykład własnego życia w tym małym swoim świecie gdzie na sprawy mamy realny wpływ, a nie przez demonstracje i manifestacje, by coś zmieniać u sąsiada. Czujemy, że ten, kto będzie chciał zapożyczyć sobie to i owo z naszych pomysłów na życie, wtedy kiedy będzie czuł, że mu to pasuje.
Na co dzień zmieniło się wiele. Poza brakiem zagłuszaczy i bliskiego kontaktu z naturą i pomimo początkowego okresu nerwówki związanej z psującym się “nowym” statkiem i docieraniem się w nowym środowisku jest coraz spokojniej. Jesteśmy mocno podłączeni do reszty świata, pracując nad naszymi blogami i edytując filmy, ale równie chętnie i świadomie wyłączamy to i cieszymy swoim małym światem. Niektóre codzienne sprawy prawie nie uległy zmianie. Tak samo wstajemy rano, przygotowujemy posiłki, sprzątamy dom, w tym wszystkim biorą udział dzieciaki. Zamiast na plac zabaw czy spacer po parku płyniemy z łódki pontonem na plażę pobawić się i pospacerować po wyspie. Zamiast wpadać na sąsiadów z osiedla, wpadamy i poznajmy nowych sąsiadów z kotwicowiska lub wsiąkamy w nowe przyjaźnie z lokalsami. Gramy trochę muzy, więc to też łamie szybko bariery. Między innymi dzięki temu nie potrzebujemy wspólnych z innymi barw, języka, czy miejsca urodzenia. Jakoś tworzą się relacje na linii człowiek-człowiek. Pewnie, że fajnie jest się odezwać do Polaków, jak się przewijają co rusz na Karaibach, ale to tak naprawdę czasami tylko ułatwi pierwszy kontakt.
Wracając do codzienności. Łódka wymaga znacznie więcej uwagi niż typowy dom. Rzeczy w morskim powietrzu i wodzie, non stop w ruchu, narażone na ogromne siły eksploatują się tysiąc razy szybciej niż w stabilnych warunkach na lądzie. Wiele rzeczy wymaga konserwacji lub wymiany. Ponadto są też niekończące się pomysły na ulepszenie. Wszystkim technicznym praktycznie zajmuję się ja. Ania głównie prowadzi typowy dom, mamuje, prowadzi nasze media społecznościowe i od jakiegoś czasu prawie w całości przejęła edycję filmów. I świetnie jej to idzie. Ja jak widać, czasami piszę, zdarza się, że coś poedytuję od przypadku, eksperymentuję z muzyką, i latam głównie na transatlantyckich trasach w liniach lotniczych przez średnio 8-9 dni w miesiącu. Resztę czasu jestem, jak już wspomniałem mechanikiem, hydraulikiem, elektronikiem, elektrykiem, ślusarzem, inżynierem, tapicerem, etc. no i kapitanem.
Około godziny do dwóch dziennie średnio to naprawy i konserwacja oraz utrzymanie generalnej dobrej kondycji łódki. Co najmniej kilka godzin dziennie to praca zdalna, czyli media społecznościowe i produkcja filmów, etc. Reszta czasu to doświadczanie otoczenia, poznawanie, medytacje, czas z dzieciakami i ewentualne żeglowanie lub inne wodne zabawy. Ostatnio nastąpił taki luz, że nawet zdarzyło nam się kilka wieczorów obejrzeć jakiś film. Nudy nigdy u nas nie ma.
Na pewno to życie nam bardziej pasuje. Wszytko, co robimy, ma jakiś gruntowny sens dla nas. Nie wynika z jakiegoś dziwnego nakazu, w który wciskał nas gdzieś system. Nic w nas się nie burzy, bo widzimy, że wszytko co robimy, jest faktycznie potrzebne i nie dlatego, że ktoś tak zarządził.
Jakie są plusy i minusy wychowywania dzieci na łodzi?
Żyjemy bardzo blisko siebie. Jest to pewien paradoks z punktu widzenia życia w lądowym systemie. Nie wisimy i nie musimy krążyć wokół naszych dzieciaków cały czas, więc jesteśmy wolni, by robić swoje rzeczy, ale zawsze prawie jesteśmy dostępni dla nich. Kiedy tylko mają ochotę przyjść, się wtulić, pogadać, czy pobawić jesteśmy dostępni. To jest rewelacyjne, bo nie czujemy się uwięzieni przy nich, one nie czują, że ich ograniczamy, a jednak czują się bezpiecznie, bo wiedzą, że w razie potrzeby jesteśmy pod ręką. Pozwalamy im na bardzo dużo i staramy się przeskakiwać swoje ograniczenia i dawać im zadania, które przerastają nasze wyobrażenia o ich możliwościach o 3 poziomy. Najczęściej nie tylko dają sobie z tym radę, ale są jeszcze bardziej z tego dumne, bo czują, jak wielkim zaufaniem ich darzymy. To nie znaczy, że są aniołami. To dwóch chłopaków w wieku 4-5 lat, którzy jak wpadną w sprzężenie zwrotne, to tylko ich szybka eksmisja na plażę i skierowanie energii na wyginanie palmy, ratuje nasz statek przed zagładą. Ale jak się wyżyją, a mają gdzie, to są aniołami. To jest też taki fajny okres, kiedy chłoną coraz więcej coraz konkretniejszych rzeczy. Tata tez zaczyna być naprawdę ważnym bohaterem, bo naprawia to tamto, tu ogarnie, tam ogarnie. Największym zaszczytem dla nich jest wspólna praca w piwnicy, czyli w warsztacie koło maszynowni, pod podłogą kuchni. Daje im tam wkręcać śrubki wkrętarką w drewno i różne inne rzeczy, na które większość dorosłych postukałoby się palcem w głowę. A oni dają radę i strasznie są z tego dumni. I rosną. Cudnie jest brać w tym udział i nie przeszkadzać im rosnąć. Są mega odpowiedzialni jak na swój wiek i bardzo sprawni fizycznie. Ich standardową drogą na dach z pokładu jest wciąganie się na linie bez użycia nóg. Okładają się tam jak dwóch zapaśników i jeszcze nigdy nie rozwalili sobie żadnej części ciała o tysiąc metalowych części i kantów. Mają chyba jakąś pamięć już w ciele, która instynktownie już pozwala im bezpiecznie upadać. Oprócz tego przejęli rolę strażników zasad na łódce. To oni teraz innym zwracają uwagę, by nie chodzić po bateriach słonecznych, by gasić światło, by oszczędzać słodką wodę, etc. Zakładam, że to były same plusy. Minusy to brak podwórka z tymi samymi dzieciakami. Na razie są w takim wieku, że z ogromną lekkością nawiązują kontakty i w kilka minut rozpoczynają wspólne zabawy z innymi dzieciakami z łódek, czy na plaży, czy dziećmi naszych gości, kiedy czasami organizujemy rejsy. Wtedy też mają możliwość pogadać po polsku z rówieśnikami. Choć na co dzień używamy Polskiego, to zdajemy sobie sprawę, że pewnie niedługo angielski lub jeszcze coś innego stanie się dla nich codziennością.
Jak radzicie sobie z trudnościami?
Coraz bardziej na te trudności spoglądamy jak na przygody. Bo najczęściej takimi są. Zakupy mamy rozpracowane. Europejskie supermarketowe robimy raz na miesiąc na Martynice i wypełniamy lodówki i zamrażarki. Na Saint Lucii i innych wyspach regularnie nabywamy świeże owoce i warzywa. Łapiemy też i strzelamy z kuszy do ryb. Sprzęt i części do łódki kupujemy głównie na Martynice lub w USA i przywożę to i owo ze sobą, kiedy wracam z pracy.
Choroby. Nie chorujemy. Hahaha. Nie no serio. Kuba jeszcze nigdy w życiu nie brał antybiotyków. Julian chyba raz. Służy nam ta słona woda, słońce, i co najważniejsze dystans od ważnych spraw. A zupełnie serio, to zdarza się jakieś przeziębienie, czy inne niezbyt poważne sprawy, które traktujemy holistycznie i najczęściej to załatwia sprawę. Nie robimy też wielkiego halo z drobnych spraw. To nic nie znaczy, że nic nas nie rusza. W ciągu 4 lat dwa razy potrzebowaliśmy lekarza i od tego mamy właśnie wykupione ubezpieczenie. W nagłych kwestiach na razie radzimy sobie sami. Na szczęście najpoważniejszą nagłą kwestią dotychczas było szycie palca. Słyszałem od ofiary, że podobno palec dobrze działa i nawet blizny nie widać za bardzo, więc chyba jakiś tam krawiec by ze mnie był. W razie potrzeby interwencji fachowców jak wspomniałem mamy ubezpieczenie, więc poza tym, że trzeba kogoś przewieźć na brzeg z kotwicowiska, procedura nie różni się pod względem ratunkowym od życia w domu na lądzie. Sytuacja zmienia się, kiedy jesteśmy na pełnym morzu. Wtedy mogłyby się przydać umiejętności nabyte podczas kursów, kiedy uczono nas jak utrzymać kogoś w stabilnym stanie nawet kilka dni w większości przypadków. W tym czasie nawet na środku oceanu można uzyskać pomoc od pobliskiego statku. Przynajmniej takie jest założenie minimum.
Nauka dzieci. Co prawda nieoficjalnie, ale już ją rozpoczęły. Nasza cudna załogantka Kasia prawie codziennie prowadzi z nimi zabawy na razie po angielsku i jak na razie idzie to świetnie. Poza tym chłopaki uczą się mnóstwa rzeczy w “normalnym” łódkowym życiu na co dzień. Bawią się linami, bloczkami, chłoną dżunglę i stwory morskie nurkując na kotwicowisku. Ostatnio nawet Kubba zainteresował się gwiazdami i kierowaniem łódką.
Czy są momenty, kiedy marzy Wam się powrót do Polski?
Nie, bo regularnie co roku przylatujemy do Polski na całe lato. To jest nasz urlop od łódki, by nie przedawkować. Dzięki temu mamy czas dla naszych rodzin, na nasze warsztaty rozwoju i ogólny luz. Wbrew pozorom życie na łódce jest intensywne i taki czas, kiedy nie ma się jej na głowie i można zająć się sobą i innymi rzeczami jest bardzo zdrowy. We wrześniu z ogromnym entuzjazmem i stęsknieni wracamy na łódkę.
O powrocie permanentnym na ląd tudzież do Polski jakoś nie rozmyślamy. Bardzo jest nam dobrze tu, gdzie jesteśmy w życiu. Jak wyczujemy jakieś lepsze rozwiązanie, to pewnie za nim pójdziemy. Na razie żyjemy naszym zrealizowanym marzeniem.
Życie, jakie prowadzicie, wydaje się obfitować w nieskończoną liczbę przygód, czy moglibyście podzielić się tymi, które najbardziej zapadły Wam w pamięć?
Około marca 2016 zaczęliśmy łapać pierwszy oddech od ilości napraw na nowym statku i od ilości rejsów, jakie zorganizowaliśmy w pierwszym sezonie, by się jakoś wypłacić za remont. I tak pierwszy raz wylądowaliśmy gdzieś z miejscem w kalendarzu na coś nowego, nieznanego. Było to na Saint Lucii. Zaparkowaliśmy pod naszymi ulubionymi Pitonami (to takie dwie strzeliste na prawie 800 metrów góry wyrastające prosto z oceanu) i podjechaliśmy pontonem na spacer po okolicznym miasteczku Soufriere. Ania zauważyła jakąś kolorową kafejkę. Poczułem, że tam mamy wejść. Zza lady ledwo wystawał brzydki jak noc koleś na pierwszy rzut oka pochodzenia tak mieszanego, że nie sposób było określić czy jest lokalsem, czy z Indii, czy może z Polinezji. Potem nastąpiło szybkie przełamanie lodów wielkim szerokim uśmiechem po tym, jak spytałem go, czy jest szamanem. A potem znaliśmy się długo i szczęśliwie. Zaka otworzył przed nam tysiąc drzwi na Saint Lucii. Poznaliśmy ją od zupełnie innej strony. Nabrała treści dla nas. I to ilu. Nasze rodziny do dzisiaj pozostają bardzo blisko. Spędzamy tam dużo czasu. Razem gramy. Zainstalowałem w jego kafejce swoją perkusję (tak miałem takową na pokładzie, a dokładnie w prawym dziobie. Razem z nami żeglowali kilkakrotnie. Najdalej na Antidze. Razem medytowaliśmy. Razem łoiliśmy ryby. Wreszcie na pokładzie naszej łódki pobrali się w zeszłym roku, a ślubu udzieliła im Pepsi Demacque (tak ta sama, która w latach 90 śpiewała Moonlight Shadow dla Mike’a Oldfielda). I tak się nasza historia razem rozwija.
https://togethermagazyn.pl/na-oceanie-spelnionych-marzen/