Porzuciliśmy komfort lądu i cywilizacji. I popłynęliśmy, nie tylko finansowo, ale dosłownie, jako rodzina, w Świat, po oceanie, na żaglówce, która od 2015 roku jest naszym jedynym domem. Żyjemy pełnym sercem, blisko z naturą, nie mamy komfortu państwa opiekuńczego, ale nie mamy też jego ograniczeń, więc za wszystko jesteśmy odpowiedzialni osobiście. Dlaczego to zrobiliśmy?
W 1997 pojawił się w mojej głowie pomysł na kompletnie alternatywny sposób na życie. Tak to żeglowanie pokochałem, że nie chciałem docelowo tylko brać urlopów by czasami popływać. Głęboko poczułem, że chcę być turystą na lądzie, a nie na wodzie. To oczywiście wymagało własnego statku, niezłej organizacji, a przede wszystkim finansowania. Zarówno wtedy jak i przez następne 15 lat nie stać mnie nawet było na przyzwoity samochód nie mówiąc o jachcie. Racjonalnie więc cały pomysł nie miał podstaw. W głębi duszy czułem jak pokierować życiem by jednak go urzeczywistnić. W 2010 dołączyła do tego pomysłu Ania, która w bardzo konkretnej rozmowie na temat naszej przyszłości zaaprobowała pomysł wychowywania dzieci na wodzie. I tak pognaliśmy do przodu we dwoje. W 2012, bardzo optymistycznie podchodząc, zaczęliśmy szukać jachtu. Ania w ciąży skakała po łódkach z niespożytą energią. Wkrótce dołączył do nas Kubuś. To był kluczowy proces uczenia się tego co jest dostępne, za ile i gdzie, ale przede wszystkim próbowania różnych łódek by ostatecznie dowiedzieć się co nam najlepiej posłuży w naszym przyszłym życiu. 2 lata i kilka wycieczek po całym świecie później faktycznie byliśmy świadomi tego co jest nam potrzebne i ustrzeliliśmy okazję wszystkich okazji. 15 metrowy trimaran, prototyp stoczni Neel nazwaliśmy „Poly”. Miał rewelacyjną sylwetkę i przestrzeń do życia, czyli prędkość i komfort w jednym. Miał tylko 4 lata a, był w opłakanym stanie i to paradoksalnie jeszcze bardziej do nas przemówiło jako okazja na totalny remont według naszych specyfikacji oraz cenę wejściową na jaką byliśmy sobie w stanie pozwolić. 31-go maja 2014 dosłownie uprowadziliśmy (bo przelew z banku jeszcze nie dotarł) „Poly” ze stoczni w Fort Pierce na Florydzie do pobliskiej mariny. Następne 3 tygodnie pracowaliśmy po 16-18 godzin na dobę wymieniając elektrykę, elektronikę, odgruzowując i odkażając wnętrze oraz sprawdzając wszystkie kluczowe systemy.
Rejs z Florydy do Nowego Jorku wzdłuż golfsztromu to była nasza jazda próbna! Spędziliśmy tydzień w marinie na Brooklynie w sąsiedztwie Polskiego Klubu Żeglarskiego odnawiając stare przyjaźnie, organizując krótkie wycieczki dla małych żeglarzy oraz zaopatrując i przygotowując łódkę na przejście Atlantyku. 1go lipca, oficjalnie 30 dni po rozpoczęciu sezonu huraganowego, zatankowliśmy paliwo pod korek wymieniliśmy załogę i ruszyliśmy w drogę. Ania i Kubuś mimo przyjemnego rejsu do Nowego Jorku zdecydowali zamienić trimaran na Boeinga 767. Załoga składała się teraz z dwóch kolegów i Asi Pajkowskiej, którą na ten rejs namówił jeden z nich.
Pierwszy Atlantyk „Poly” śmignęła w 14 dni jakby nigdy nic.
Wpłynęliśmy do Świnoujścia w drugiej połowie lipca w dobrym stanie psychicznym, fizycznym i mechanicznym. I tu się zaczęło! Wystawiliśmy nasz domek na beton przy jeziorze Dąbie przy pomocy 120 tonowego dźwigu. Mianowaliśmy ś.p. Bruna Salcewicza jako nadzorcę i dozorcę remontu. Rozłożyliśmy okręt na części pierwsze, wywalając większość systemów i całe wnętrze i zbudowaliśmy wszystko od nowa według listy, która powstawała w mojej głowie przez 30 lat pływania. W 12 miesięcy zbudowaliśmy praktycznie nowy statek, urodziliśmy kolejnego synka Juliana, zrobiliśmy kursy ratownictwa i wyprowadziliśmy się całkowicie z domu na lądzie pracując w tym czasie każde z nas na ponad etacie.
4 września 2015 wypłynęliśmy ze Świnoujścia w Świat pozostawiając pewien etap życia za sobą bezpowrotnie. Życie oczywiście przetestowało nas oraz nasz poziom odwagi i rozwagi zaraz za zakrętem. Popłynęlismy na północny-zachód w stronę Szwecji i Danii tak aby zdąrzyć przed wielkim niżem, który przemieszczał się na wschód nad Wyspami Brytyjskimi. Chodziło o to by szybko przejść po spokojnej wodzie przez cieśniny Duńskie i wziąć niż od góry, czyli zgodnie z jego obrotem, a nie wyjść z Kanału Kilońskiego i dostać furią prosto w nos. 2 dni później na noc wypłynęliśmy na Morze Północne z pomiędzy Danii i Norwegii. W nocy wiatr osiągał do 45 węzłów, ale z baksztagu tak jak to sobie zaplanowaliśmy, więc frunęlismy jak upiór przez ciemności, a ja właśnie miałem otrzymać drogą lekcję w zwalnianiu tej łódki. Okazało się, że na oko trzeci ref na grocie i połowa genuy to było zdecydowanie za dużo na naszą rodzinną regatówkę. Prędkości sięgały ponad 25 węzłów, a ja przyznaję, że miałem pełno w majtkach pierwszy raz. Łódka zachowywała się nader stabilnie, ale raz na jakiś czas, jeden z dziobów zaliczał małą kolizję z falą. Jak tylko zaczęło się robić jasno i postanowiłem pozbyć się zupełnie grota, okazało się, że 5 metrowy plaster zewnętrznego laminatu odesparował się od prawego dziobu i powiewa sobie ponuro. Długo nie myśląc jak tylko warunki pozwalały na interwencję zwiesiłem się przez burtę i uciąłem go u nasady, by nie odrywał się dalej. Chwyciłem za telefon satelitarny i zaaranżowałem naprawę w Ipswich . Zmieniając kurs o 5 stopni w prawo, wieczorem byliśmy już w ujściu rzeki w Felixtowe. W marinie czekały już narzędzia do cięcia laminatu i ogrzewacze do suszenia piany. Pracowaliśmy do północy, a rano łódka była gotowa do laminowania. 2 dni i 1500 funtów później, po wyrzuceniu większości ciuchów zimowych, które zamokły po zalaniu prawego dziobu oraz zakończeniu laminowania byliśmy znowu w drodze. Nauczyłem się zwalniać łódkę. Edukacja kosztuje. Kilka dni później w Zatoce Biskajskiej biorąc kurs „nad”, czyli na północ od centrum kolejnego niżu, a potem odwracając kurs superszybkim baksztagiem po jego przejściu „pod” nami już wiedziałem jak trzymać prędkości w bezpiecznym zakresie. Ostatni, czwarty niż już niedaleko od Cap Finisterre wzięlismy tą samą taktyką, a on zaskoczył nas gwałtownością przeskoku wiatru po przejściu frontu. Nagle zrobiło się nadzwyczaj spokojnie, a na horyzoncie było widać białą pianę zmieszaną z powietrzem. Zdążyłem tylko zrzucić resztki tego co jeszcze mieliśmy na maszcie zanim wiatr 50-60 węzłów popchnął nas bezpiecznie i stabilnie z falami na gołym maszcie z prędkością 7-15 węzłów. To był ostatni sztorm z jakim mieliśmy do czynienia i ostatni w jaki świadomie się wpakowaliśmy. W zasadzie dzięki serwisowi Predictwind, który daje nam zarówno prognozę jak i proponowane routing na podstawie osiągów naszej łódki przez 43 tysiące mil nie znaleźliśmy się w ogólnej sytuacji pogodowej, której sami świadomie nie wybraliśmy. W Lizbonie czekała już Ania z 6 miesięcznym Julianem i 2 letnim Kubą. Z Portugalii popłynęliśmy przez Maderę i Wyspy Kanaryjskie na Karaiby, na których spędziliśmy kolejne 4 sezony zimowe. W sezonach letnich, kiedy na zachodnim Atlantyku „obowiązuje” sezon huraganowy wynosiliśmy się przez Bahamy do Nowego Jorku, raz pozostaliśmy na Dominikanie, a ostatnie dwa lata spędziliśmy w egzotycznym Surinam w Ameryce Południowej.
W każde lato zależy nam na tym by bezpiecznie zaparkować Poly i móc bez stresu spędzić trochę czasu w Polsce, tak by dziadkowie i przyjaciele o wnukach i o nas nie zapomnieli. Rutyna? Robi się nudno? Myślimy o powrocie na ląd. Nic z tego! Powrót przez Atlantyk odnowionym jachtem był faktycznie cudny dla rodziny, ale koszmarny dla mnie z punktu widzenia utrzymania wszystkiego w stanie sprawności. Kilka rzeczy psuło się notorycznie. Te bolączki w większości opanowiliśmy podczas postoju w 2016 w Nowym Jorku. Ale tak na prawdę dopiero rok później poczuliśmy faktycznie, że statek jest dotarty i rozwiązania, które teraz mamy na pokładzie działają sprawnie. To co nuda? No nie. Jest za to coraz spokojniej i lżej. Zrobiło się na prawdę lekko i przyjemnie. To nie znaczy, że nie ma pracy na łódce lub pracy nad sobą, ale jest tego tyle, że na prawdę mamy teraz dużo przestrzeni na siebie, dzieciaki i co najważniejsze na korzystanie z tego cudnego życia, które sobie tak świadomie zorganizowaliśmy i poznawanie coraz to nowych ludzi i miejsc.
Zawsze chcieliśmy wychowywać dzieciaki w pełnej wolności. Łódka była dla nas naturalnym wyborem. Pragnęliśmy być blisko siebie i natury, zwiedzać świat jako rodzina i nie czekać aż dzieci podrosną. Czuliśmy potrzebę by zrzucić ograniczenia wynikające z życia w rozwiniętej cywilizacji, ale i nie baliśmy się wziąć na siebie pełnej odpowiedzialności za swoje życie. Na wodzie nikt nie przyjdzie na dzwonek, gdy rura pęknie, lub wysiądzie jeden z ekranów nawigacyjnych lub silników. Jestem kapitanem, pilotem (ok. 10 dni w miesiącu), mechanikiem, hydraulikeim, bosmanem, elektrykiem, inżynierem od sieci informatycznych i wieloma innymi spcjalnościami, ale przede wszystkim mężem i ojcem. Ania jest vice kapitanem matką, żoną, montarzystą filmów i specem o portali społecznościowych. Oboje kręcimy filmy, fotografujemy, medytujemy i praktykujemy tantrę, a ostatnio tez nagrywamy swoją muzykę. Wszystko robimy sami. Jak dzieciaki nie będą umiały w pewnym wieku liczyć do 10, to na nas w pierwszej kolejności spadną gromy od rodziny, a później od naszych YouTubowych fanów.
Dzięki temu również chłopcy rosną na odpowiedzialnych za siebie i zaradnych ludzi. Właśnie teraz około wieku 5 lat zaczynają faktycznie pomagać. Wymagamy od nich coraz więcej w codziennym życiu. Wprowadziliśmy też „normalny” program „domowego” nauczania. Staramy się jednak iść za ich ciekawością. Raczej schodzimy im z drogi i podpatrujemy jak i w którą stronę wędruje ich poznawczość. Moim ulubionym przykładem jest Kuba, który do niedawna odmawiał liczenia do 10. Teoretycznie mogliśmy zacząć panikować tak jak reszta naszej rodziny i zmuszać go do nauki abstrakcji. Czułem jednak, że wystarczy jakaś życiowa sytuacja, która pokaże mu taką potrzebę. Kilka miesięcy później Kuba: „Tatuś. Mogę skręcić łódką?”. „Tak Kubuniu, aby skręcić 10 stopni w prawo muszisz nacisnąć ten guzik 10 razy.” Kuba spojrzał na mnie wymownie i od kilku misięcy w ramach zabawy przychodzi do nas i pyta się czy może się matematyki pouczyć.
Tu trzeba przyznać, że z naszą ilością codziennych zadań ogromną pomocą jest dla nas Kasia, która od roku pływa z nami i w zasadzie pomoga nam we wszystkim. Na lądzie była nauczycielem języka angielskiego i francuskiego. Jest też zapalonym żeglarzem. Została więc mianowana główną odpowiedzialną za codzienną naukę dzieciaków. Ponadto czerpie ogromną przyjemność z całej żeglarskiej otoczki naszego życia. Oprócz tego kiedy po paru godzinach nauki chłopaki mają już ochotę roznieść statek na części pierwsze to Kasia jest nieodzowna w towarzyszeniu im w wycieczkach na ląd, jeśli my akurat mamy jeszcze jakieś zadania do wykonania, albo po prostu potrzebujemy trochę spokoju i przestrzeni dla siebie.
Jesteśmy dokładnie tam gdzie zawsze chcieliśmy być. Za niczym już nie gonimy. Marzenie spełnione i teraz nim żyjemy. Mamy czas się kochać i robić to co kochamy. Jesteśmy dla dzieciaków kiedy nas potrzebują, acz pozwalamy im na ogrom samodzielności i staramy się im schodzić z drogi w ich rozwoju. Nic nie musimy, ale dużo nam się chce. Chce nam się na tyle, że dzielimy się naszym życiem z innymi pisząc, montując filmy, organizując rejsy, a ostatnio nawet myślimy o warsztatach rozwoju osobistego i duchowego na pokładzie. Cieszymy się jak ten nasz pomysł na życie odbija się echem w świadomości wielu innych ludzi. Nie cieszyłoby nas tak życie tylko dla siebie.
Właśnie jesteśmy w drodze z Ameryki Południowej na Karaiby gdzie na Wyspach Nawietrznych spędzimy kolejną zimę. Jeszcze nie zdecydowaliśmy co robimy na wiosnę. Jeśli jeszcze jeden sezon zostaniemy na zachodnim Atlantyku to pewnie wrócimy na lato zaparkować ponownie łódkę w Surinam. Jeśli natomiast wybierzemy Europę to na pewno popłyniemy na nasze ulubione, dziewicze Bahamy po drodze. Tak czy inaczej zapraszamy do śledzenia naszych przygód na www.SailOceans.com