Jezioro Łabędzie to nie jest, bo na jeziorze nie ma takich fal, ale to co my wyprawiamy fikając po łódce to balet zdecydowanie bardziej przypomina niż normalne chodzenie. No może trochę bardziej taniec nowoczesny. Ostatnie 2 dni wiało 30-40 węzłów. Fale zrobiły się jak domy. Na szczęście takie jednorodzinne, ale od czasu do czasu znajdzie się jakiś bliźniak i wtedy jest najpierw jazda bez trzymanki nawet do 20 węzłów prędkości, potem dziki zakręt w dół wiatr po to, żeby autopilot mógł tę falę upolować jak nas w końcu wyprzedzić co najczęściej kończy się takim uderzeniem jakby człowiek w wypadku samochodowym brał udział.
Czasami mam pełno w gaciach, szczególnie w nocy kiedy nawet nie da się przewidzieć co się zaraz będzie działa tylko człowiek przyśpieszenia czuje o różnych ze sobą całkowicie nie powiązanych wektorach. Trzymam jednak fason jak gdyby nigdy nic, że to spoko, że to norma, żeby ta mniej doświadczona część załogi razem ze mną w gatki nie narobiła.
Faktycznie byliśmy już parę razy w takich warunkach, ale to dalej mnie do końca nie uspokaja. Wczoraj w ogóle był jakiś dziwaczny dzień. Zepsuła nam się cała lisa różnych przedziwnych rzeczy. Przedziwnych, bo większość z nich działała bez zarzutu przez ostatnie 6 lat. Do tego dopięliśmy prawie równie długą listę sukcesów w naprawach tych dziwnych usterek. Prawie, bo niestety 2 rzeczy poległy. Zaczęło się od tego, że nagle zaczęły się odpalać alarmy człowiek za burtą. Na początku za każdym razem jak Keeler wychodził do kokpitu, więc za którymś razem pół żartem pół serio zabroniliśmy mu wychodzić na zewnątrz. Przynajmniej wyeliminowaliśmy czynnik ludzki i Paweł został oczyszczony z zarzutów jak się okazało, że kolejny alarm odpalił się sam z siebie. Poszedłem studiować chartplotter w kokpicie i zauważyłem, że część guzików nie reaguje więc wyszedłem jak się okazało z słusznego
założenia, że to on ten właśnie plotter odpala tenże alarm i go zresetowałem całkowicie, co skończyło się jego permanentnym zejściem.
W międzyczasie drugi i ostatni chartplotter (czyli urządzenie które na swoim ekranie pokazuje wszystkie dane o pogodzie, łódce, nawigacji, etc.) nagle pierwszy raz od 7 lat stracił pozycję geograficzną. Krótko mówiąc jego GPS łączy się z co najmniej 8 satelitami (3-4 jest potrzebne jako minimum by komputer mógł wyliczyć i podać aktualną pozycję), ale pozycji jak nie było tak nie ma. Mamy oczywiście GPS w każdym telefonie i oprócz tego podłączony niezależnie do głównego komputera nawigacyjnego, więc teraz na nim głównie nawigujemy, ale powoduje to lekką dezorientację w terenie u użytkowników. Mamy nawet papierowe mapy jakby ktoś wyłączył wszystkie satelity z okazji końca świata, ale narazie nie planuję się do nich zbliżać.
Dzisiaj mimo, że jeszcze zdarzają się czołówki z falami lub kop w podłogę o takiej większej przelatującej pod nami to jednak jest spokojniej. Wiat w miarę ustabilizował się około 30 węzłów. Ania stworzyła nawet śniadanie na gorąco, co jeszcze wczoraj groził zestrzeleniem przez nisko latający czajnik, kawę, czy inny sprzęt balistyczny w kuchni. Dzisiaj też jest coraz większe poczucie ekscytacji, że tu Europa za chwilę nas weźmie w swe ramiona. Jedno ramię irlandzkie drugie francuskie. Będzie też trzeba później zdecydować czy chcemy wąchać bagietki czy angielskie kiełbaski śniadaniowe.
Po środku Kanału La Manche nie wolno nam żeglować, bo jest tam wyznaczony tor wodny po którym w ustalonym porządku i z w miarę stałą prędkością zasuwają statki handlowe. Patrząc na prognozę wbrew wegetariańskim tendencjom przytulimy si chyba jednak do angielskiego brzegu. Przy wietrze skręcającym docelowo na jakiś czas na północ da nam to spokojne morze. A myślę, że spokoju po tych 4 dniach ciężkiem żeglugi każdy go potrzebuje.
Chcąc nie chcąc ten nieustający łomot i miotanie jest nie tylko fizycznie, ale i psychicznie męczące. 2 dni temu było tak źle, że zrezygnowaliśmy jedyny raz ze wspólnego wieczoru z filmem w obawie o lot laptopa. Pierwszy raz zrobiliśmy symulacje trasy do samego Gdańska i ściągnęliśmy prognozę do Bałtyku włącznie. Wygląda czadowo. Jeśli będziemy równie szybko płynąć to powinniśmy się załapać na kolejny niż, na którego froncie moglibyśmy pojechać przez prawie całe Morze Północne (mówię prawie, bo być może gdzieś tam przed cieśninami duńskimi może nam trochę zgasnąć i obrócić się wiatr w nos, ale to możemy podjechać na silniku), a potem schować się w cieśniny Duńskie i gnać na południe znowu z wiatrem tyle, że tym razem z tyłu tego niżu. Ten sam numer zrobiliśmy okrążając Danię w drodze z Polski na Karaiby w 2015 roku i wyszło genialnie. No może za wyjątkiem tego, że aż za dobrze wiało, łódka była lekka, a ja jeszcze nie widziałem jak ją zwalniać skutecznie i bijąc rekordy prędkości uszkodziliśmy prawy dziób, który trzeba było w Anglii pokleić.
Tak czy siak Gdańsk w ostatni weekend maja zaczyna wyglądać coraz realniej. Ania (Dawidowska) odgraża się już, że robi sernik więc wpadajcie. Zapowiada się wesoło.
Buźka.